piątek, 29 lipca 2011

u nas w pennsylvani ;)

Dawno nie pisałam, bo zmęczona byłam. Operski los. Wakacje dzieci = praca niewolnicza. W dodatku miałam zmartwienie wielkie. Otóż będąc w Pennsylvani można przez rok używać  międzynarodowego prawa jazdy. Tak też robiłam. Aż tutaj do mojego wesołego i beztroskiego świata wkroczyła moja niemiecka LCC Helena strasząc mnie (nie, nie wizjami piekła i szatana jak jej rodak z Watykanu ;) perspektywą wykopania mnie z raju kalifornijskiego. A wszystko to, bo nie mam stanowego prawa jazdy, a wg jej słów nie mogę tego zrobić podczas drugiego roku pobytu. Muszę przyznać, że słowa mojej dwumetrowej Heleny, wywarły pewien skutek i już tego samego wieczoru zaczęłam czytać przepisy, następnego dnia umówiłam się na wizytę lekarską coby mi świstek wypełnił. Swojego beztroskiego i wesołego świata jednak nie opuszczałam (jedynie lekko nagięłam) i liczyłam, że w ciągu tygodnia stanę się dumną posiadaczką prawa jazdy stanowego. A tu zonk nr 1. Na wizytę czekałam 2 tygodnie. Mogłabym pójśc do innego, ale policzyłby sobie 100 dolarów, a ta lekarka jest jedną z hostek z clustera, więc sami wiecie ;) Kiedy już po długim czekaniu otrzymałam upragnione potwierdzenie, żem zdrowa na ciele i umyśle, pojechałam napisać test (a wszystko wciskając pomiędzy dziwaczny wakacyjny grafik). Pokazałam paszport, dałam wypełnioną aplikację i poszłam wypełnić test na komputerze. Test to 18 pytań jednokrotnego wyboru. Część dotyczyła znajomości znaków, część zachowania na drodze (np. pękła Ci opona, co robisz), część miała na celu eliminacje idiotów (np. widzisz niewidomego na skraju drogi, co robisz – a. przyspieszam, aby go szybciej ominąć; b. trąbię i wymijam; c. eee... nie pamiętam). Oczywiście miałam 0 błędów (tak, można bić brawo w tym momencie) i z radosna miną powróciłam do nie tak radosnej kobiety, która przyjmowała moją aplikację. Tutaj musiałam udowodnić, że mieszkam gdzie mieszkam poprzez prezentacje 2 listów z moim adresem (dobrze, że i tutaj banki mnie lubią lol), wszystkich papierów wizowych, zaświadczenia z agencji. Potem kobitka zbadała mi wzrok komputerowo (wszystko w tym samym okienku, taka technika ;) i wydała learner's permit, na którym gdybym nie miałam międzynarodowego prawa jazdy mogłabym jeździć przez rok pod warunkiem, że obok miałabym pasażera z prawem jazdy. Szczęśliwa, że tak szybko i sprawnie idzie, zadzwoniłam na infolinie umówić termin egzaminu praktycznego. Już nawet wymyśliłam sobie termin perfekcyjny dla mnie. O święta naiwności! Pan po drugiej stronie słuchawki wysłuchał moje propozycji daty łaskawie i zaoferował swoją – 20 sierpień. 20 sierpień??? ja 18 będę już w LA! Trochę mnie poniosło w panice „OMG, you cannot be serious??? I cannot wait that long! Is there any other option??? please???”, stwierdził że właściwie to jest, bo ktoś  odwołam egzamin w moim hrabstwie, ale w miescie 1 godzine ode mnie i czy jestem zainteresowana. Oczywiście byłam. I tak oto dzisiaj rano pojechałam na egazmin. Po wjezdzie na teren ośrodka zobaczyłam kolejkę aut i znak „do egzaminu”, wiedziona więc wrodzoną inteligencją ustawiłam się za nimi i obserwowałam jak to wygląda made in USA. Otoż podchodzi pan egzaminator i przez okno podajesz mu learners permit, papiery od auta i prawo jazdy osoby, z która przyjechałeś (w moim przypadku pokazałam międzynarodowe, swoje własne – czy to nie groteska? ;). Następnie każe Ci zapalać światła krótkie, długie, włączyć kierunkowskazy, sprawdza światła stopu. Potem jedziesz na plac manewrowy celem wykonania koperty tyłem i na miasto. Całość max. 10 minut. W moim przypadku – całość ok. 1 minuty. Po sprawdzeniu papierów, okazało się, że światło stopu nie działa :/ Jak możecie się domyślić do egzaminu nie zostałam dopuszczona. Ba, oblałam nawet,  bo autem zagrażającym bezpieczeństwu egzaminatora chciałam próbować. Już w drodze do domu w moim niebezpiecznym krążowniku szos, zadzwoniłam umówić się na kolejny termin (dopiero apopleksji by dostał, dziadyga jedna ;). Kto zgadnie na kiedy mam termin? Koniec sierpnia! Aż się chwilę popłakałam i w akcie niemocy zadzwoniłam do Rolando płacząc „ja wracam do domu... nie chce wracać... och, dlaczego los jest taki okrutny!”. Mój chilijski kolega może i jest ckliwym latynosem, ale jednak w gruncie rzeczy to facet (ależ odkrycie), więc uspokoił mnie i dał konstruktywną radę (choć ja już w myślach widziałam się na lotnisku w Warszawie za 3 tygodnie). Wróciłam do domu, zadzwoniłam do mojego biura w Bostonie. I zgadnijcie co? Wcale nie musiałam podchodzić do tego egzaminu i na spokojnie mogę to zrobić w Californi! No żesz kurde ;) Mówię Wam – nie słuchajcie Niemek (nawet tych starych).
A dla uspokojenia emocji (głównie moich) koncert mojego starszego bobaska (drugi od prawej, gra na wiolonczeli):

poniedziałek, 11 lipca 2011

z życia super niani c.d. ;)

Wakacje w pełni, upały niemiłosierne, za to hostka trochę bardziej litościwa i wysłała starszego na 2 tygodniowy obóz żeglarski w Maryland. Więc jestem tylko ja i Wiewiórka już drugi tydzień. Przemęczać się nie przemęczam, bo wożę go na dzienny camp o urokliwej nazwie Paradise Farm i skacze tam i hasa ta moja Wiewiórka do 16. Więc jest ok. Przyszły tydzień już tak różowy nie będzie, ale póki co cieszę się tym co mam hehe... Weekend też był dobry - w piątek latynoska impreza z moim kolegą Rolando w NYC, w sobotę pracowałam, a w niedzielę wspomogłam gospodarkę amerykańską maratonem po centrach handlowych i zaciśnianiem operskich więzi. Jakoś na widok napisu "Sale" zapominam, że za miesiąc muszę spakować manatki w dwie malutkie walizeczki i opuścić ten padół łez buhaha... Zresztą to ciuchy letnie, do Kalifornii jak znalazł (a przynajmniej tak to sobie tłumacze ;). I poza tymi krótki przebłyskami w sklepach, nie myślę o tym, że wkrótce muszę zacząć wszystko od nowa. Może nie chcę o tym myśleć, bo teraz mam najlepszą zabawę tutaj od czasu przyjazdu do Pennsylvanii i trochę mi smutno, że skończą się weekendy w NYC (w ten też się wybiorę, a co mi tam ;), że już nigdy nie zobaczę moich dzieci i już nigdy nie będziemy śpiewać głupich piosenek przy śniadaniu (tak wiem, brzmi dziwnie). Ale cóż, takie życie. Ja wiem jedno - cokolwiek mnie czeka w LA, obróci się na dobre, bo ja zawsze mam szczęście i nawet jak się nie układa to okazuje się, że się układa :)

wtorek, 5 lipca 2011

długi weekend

Tak moi drodzy - nie tylko Polacy kochają długie weekendy. A tym bardziej, że okazja nie byle jaka - 4 lipca! Dzień Niepodległości! Czas na fajerwerki i wielkie grilowanie, a więc to w czym Amerykanie gustują najbardziej - jedzenie, picie i proste rozrywki (czyt. fajerwerki). A jako że podzielam niektóre z zainteresowań zacnych sojuszników (w tym jedzenie, picie i proste rozrywki), zabawę miałam przednią buhaha...
Weekend należało odpowiednio rozpocząć, więc w piątek wieczorem pojechałam ze znajomą rozrywkową Chinką na podbój okolicznych barów. Na pomysł ten wpadło chyba pół populacji Philadelphi, więc i tłoczno było i gwarno, a w tym wszystkim natknęłam się na znajomego tubylca Andrew (kiedyś o nim pisałam, ale ku przypomnieniu - muzykalne dziecię lat 22 w oczekiwaniu na sukces parające się kelnerowaniem w California Pizza). Znajomy tubylec był z kolegami i po chwilowej kłopotliwej wymianie zdań ("dlaczego nie odpisałaś na moje smsy???" "eee... skończył mi się pakiet, a moi hości to żyły" ), piwo pojednało nas ;). Słuchają Andrew, pijąc moje darmowe piwo i kontem oka śledząc mecz Anglii z Argentyną (w tym miejscu chwila przerwy, aby mój tato mógł się napawać dumą jak to niedaleko pada jabłko od jabłoni :P ), jakoś zgodziłam się zobaczyć jego nowe mieszkanie. Och dlaczego! dlaczego to zrobiłam! dlaczego mecz nie trwał dłużej! zaoszczędziłoby mi to tragifarsy w jaką ostatnio wikłam się nieustannie za sprawą nadwrażliwych i rozegzaltowanych dzieci, które się mną interesują. Może matkę im przypominam :/ W każdym razie, tubylec Andrew urządził nam prywatny koncert z  nowymi  natchnionymi  i odkrywczymi piosenkami, które napisał ("kocham cie.... lalala... och tak bardzo cie kocham...."), gdy Chinka wyszła do toalety próbował mnie pocałować i widać moje argumenty, że jest między nami prawie 5 lat różnicy zbytnio go nie przekonały, bo następnego dnia pisał dramatycznie o swoim złamanym sercu dzieląc się tym z żądnymi tej wiedzy znajomymi na FB LOL. Ech te dzieci...
Sobotę i niedzielę spędziłam w Philadelphi (nawet polskie akcenty się trafiły:
To jest pomnik Kopernika, żeby nie było ;)  Byłam też w kinie na Trasfrormersach w 3D. Świetny film :). Poniedziałek planowałam spędzić w Philly również, ale znajoma Koreanka zadzwoniła w niedzielę wieczorem z dramatycznym pytaniem: czy potrafię prowadzić auto z manualną skrzynią biegów. Bo ona bidula została sama w domu, hości gdzieś hen w oddali, a jej cioteczka w nie tak odległym Baltimore zaniemogła i się perfidnie do szpitala udała. Bidulka od zmysłów odchodzi, więc hości pozwolili jej jechać ich autem w odwiedziny do cioteczki, ale jak skoro jedyne auto pozostawione w przydomowym garażu jest w manualu. Dramat goni dramat! ;) Ja oczywiście zgodziłam się pomóc koleżance (darmowa wycieczka i w dodatku ja będę kierowcą! mogłabym jej nawet dopłacić za taką opcję - choć z tą myślą akurat się nie ujawniłam). I mówię Wam - dobre uczynki są nagradzane. Czy wiecie co zastałam po dotarciu do domu Bidulki w niepozornym (takim na 4 auta heh) garażu? nowego czarnego Chevroleta Camaro!!! Super się tym jeździ... Najpiękniejszy dzień w moim życiu chyba haha... Chyba przy okazji odkryłam swoje powołani i w PL zostanę taksówkarzem (ale w takim aucie LOL). Tutaj zdjęcie tego cudeńka (z internetu):
Mówię Wam, lepszy jeden porządny samochód niż setki nawet chłopów ;) Ech... życie jest boskie :)